piątek, 27 lipca 2012

Jedziemy na wycieczkę bierzemy misia w teczkę...

Dawno nie pisałam, a to dlatego że od niedzieli do czwartku byłam razem z Emmą i dzieciakami na wycieczce! Wróciliśmy wczoraj ok. 17tej, ale byłam zbyt zmęczona żeby pisać więc szybko się ulotniłam do mojego domku, żeby odpocząć od potworków i nie zwariować ;)

Naszą podróż zaczęliśmy w niedzielę rano. Tuż po śniadaniu spakowaliśmy wszystkie manatki (przy dwójce dzieci było tego sporo!) i już ok. 15tej byliśmy w Ballinie (co. Mayo). Oczywiście nie obyło się bez problemów, bo GPS uparcie twierdził, że zaprowadził nas do hotelu podczas gdy wciąż byliśmy w centrum miasta... Kiedy w końcu udało się nam odnaleźć hotel okazało się, że nasz pokój nie jest jeszcze gotowy - mieli opóźnienie ok. 30minutowe - takie rzeczy nie powinny mieć miejsca w 4gwiazdkowym hotelu... Dalsza część dnia minęła w miarę szybko, ale spędziliśmy ją w całości w hotelu, bo oczywiście cały czas padał deszcz...

Nasz hotel - całkiem ładny tylko nie było żadnego placu zabaw ani nic ciekawego dla dzieci

Poniedziałek wciąż nie był naszym szczęśliwym dniem, bo deszcz nie przestawał padać nawet na minutę... Dzieciaki chwilę zadowoliły się pobytem na basenie, a potem pojechaliśmy na samochodową wycieczkę po okolicy, bo w hotelu tak czy siak nie było co robić. Po lunchu pojechaliśmy do Balliny, bo się trochę rozchmurzyło. Centrum miasteczka bardzo przypominało mi mój ukochany Castlebar, ale jak dla mnie większość Irlandzkich miasteczek jest taka sama - mają pewien klimat, który uwielbiam!

We wtorek rano ponownie spakowaliśmy wszystkie manatki i wyruszyliśmy w drogę do Clifden - nasz hotel miał się znajdować jakieś 10km od Clifden od strony, z której jechaliśmy, a okazało się, że znajdował się 30km od Clifden od strony Galway... Ale przynajmniej po drodze mieliśmy piękne widoki... o ile akurat nie padało...



Większość dnia minęła nam na podróży. Zatrzymaliśmy się na chwilę w Clifden, gdzie odwiedziliśmy galerię obrazów chrzestnej Emmy, a potem wyruszyliśmy w drogę do naszego hotelu, który okazał się być baaardzo daleko - we wsi Carma. W okolicy hotelu telefony straciły zasięg - w końcu byliśmy na zadupiu... Aczkolwiek było to bardzo urokliwe zadupie ;) Naprawdę widoczki zapierały dech w piersiach i nawet pod wieczór przestało padać więc mogliśmy się udać na spacerek. Hotel, w którym się zatrzymaliśmy był bardzo specyficzny i nie wiem kto przyznał mu 3 gwiazdki, bo hotel był bardzo stary, w pokoju trochę śmierdziało i znalazłam kilka pająków... Ale atmosfera była w nim o wiele lepsza niż w poprzednim hotelu - świetne miejsce do odpoczęcia od świata. Najbardziej zdziwił mnie fakt, że w hotelu było mnóstwo ludzi - nie spodziewałam się tego, bo w końcu byliśmy daleko, daleko od jakichkolwiek większych miast...

A w tle czarne chmury...
W środę rano dalej utrzymywała się ładna pogoda więc pojechaliśmy jeszcze raz do Clifden spotkać się z chrzestną Emmy i pospacerować po okolicy. Okolice Clifden są naprawdę przepiękne - mogłabym tam zamieszkać na starość ;)



Okolice Clifden :)

Około 19tej dojechaliśmy do Galway, gdzie znajdował się nasz kolejny hotel. Hotel znajdował się w ścisłym centrum więc po zameldowaniu się poszliśmy na spacer, bo piękna pogoda wciąż nam dopisywała. Pierwszym co zobaczyła Caoimhe po wyjściu z hotelu były konne bryczki więc mała namówiła Emmę i wyruszyliśmy na wycieczkę po okolicy prowadzeni przez konia o imieniu Guiness ;) Przejażdżka trwała może z 15minut, a potem zaczęliśmy spacer jakąś główną ulicą, której nazwy nie pamiętam, na której na każdym kroku można było spotkać ulicznych artystów. Mimo, że jestem już po raz trzeci w Irlandii była to moja pierwsza wizyta w Galway. W mieście tym panuje zupełnie inna atmosfera niż w Dublinie aczkolwiek ciężko mi powiedzieć, które z miast bardziej mi się podoba - oba mają swój niepowtarzalny klimat! Galway wydaje mi się bardziej irlandzki niż Dublin - zresztą to się tyczy całej zachodniej części Irlandii, chyba właśnie dlatego tak bardzo lubię zachodnie regiony - nawet jak pada deszcz! ;)

W Galway trwa teraz Art Festival stąd to coś jest ubrane ;)
Do hotelu wróciliśmy ok. 22tej i teoretycznie mogłam dalej iść na miasto, ale byłam zbyt zmęczona ;) W nocy jednak ciężko było zasnąć, bo zarówno mewy jak i ludzie na zewnątrz robili mnóstwo hałasu - odniosłam wrażenie, że Galway nigdy nie śpi! ;) W hotelu w Galway (nasz pokój był na 3cim piętrze) pierwszy raz obsługa zwróciła nam uwagę, że za bardzo hałasujemy - hahaha w porównaniu z tym jaki hałas robiły dzieciaki w poprzednich dwóch hotelach mogę powiedzieć, że tym razem były bardzo cichutko i nie wiem co przeszkadzało ludziom mieszkającym pod nami...




Czwartek był ostatnim dniem naszej wycieczki więc jeszcze raz poszliśmy na spacer po okolicy, a po wymeldowaniu z hotelu pojechaliśmy do Sandhill na plażę, gdzie było strasznie tłoczno i znalezienie miejsca parkingowego równało się z cudem!

Krótki spacerek po plaży wymęczył dzieciaki więc zdecydowaliśmy się ruszyć w drogę powrotną trochę wcześniej niż planowaliśmy. Do domu dojechaliśmy ok. 17tej i mogę powiedzieć, że znam już na pamięć wszystkie piosenki Kelly Clarkson z albumu "Stronger", bo podczas wszystkich podróży samochodem w kółko słuchaliśmy tej płyty... Oprócz słuchania Kelly Clarkson byłam także zmuszona słuchać Caoimhe śpiewającej w kółko "sto lat, sto lat..." - jak miała urodziny zaśpiewałam jej to może z 3 razy, a mała szybko podchwyciła i nauczyła się naszego "sto lat" na pamięć i co chwila mnie męczy śpiewając to ;) Oprócz piosenki Caoimhe umie także powiedzieć cześć, jak się masz, dziękuję, przepraszam, proszę, Polska - mama jeszcze ponad miesiąc żeby nauczyć ją więcej ;)

A właśnie! Będąc w Galway wdałam się w rozmowę z panem robiącym baloniki (naprawdę były prześliczne!), który po krótkiej rozmowie wiedział, że jestem z Polski! Nie sądziłam, że mój akcent jest aż tak dobitny ;) Chociaż w sumie ten człowiek podróżuje po całej Europie więc pewnie stąd wiedział, że jestem z Polski. Jak powiedział do mnie "cześć. jak się masz?" to Caoimhe stwierdziła "Hej! To po Polsku" i zaczęła śpiewać "sto lat" ;)

A na koniec mogę powiedzieć, że mimo, że to była wycieczka i teoretycznie było o wiele łatwiej zajmować się dziećmi niż w normalne dni to spędzanie niemalże każdej minuty przez 5 dni w towarzystwie potworków bardzo mnie wymęczyło ;)

1 komentarz:

  1. to jest Salthill, a nie Sandhill :) szkoda, ze sie nie odezwałas jak byłas ;<

    OdpowiedzUsuń