wtorek, 20 sierpnia 2013

¡Viva San Fernin! ¡Gora San Fermin!

Jeśli ktoś z Was zastanawia się czy brak notek jest wynikiem stratowania przez byki podczas festiwalu San Fermin to spieszę z wyjaśnieniem, że nic mi nie jest! ;) Z początku nie pisałam z braku czasu, później nastąpiła seria niefortunnych zdarzeń kiedy to kolejno tydzień po tygodniu zepsuła mi się ładowarka i dysk w komputerze... Straciłam sporo kasy i całą dotychczas wykonaną pracę, ale jakoś to przeżyłam, przesiąkłam hiszpańskim stylem życia i kompletnie zapomniałam o istnieniu bloga - good for me! 

Ale na wszystko kiedyś przychodzi pora i oto z pomocą tinto de verano powstaje opowieść rodem z wiadomości w TVP1 gdzie po raz pierwszy usłyszałam o dzikim i niebezpiecznym San Fermin.

O takich groźnych bykach mówili wówczas w wiadomościach ;)

O co tyle hałasu? Rok rocznie w dniach 6-14 lipca odbywa się w Pamplonie święto pod nazwą San Fermin którego główną i największą atrakcją są poranne biegi z bykami - ot, taki trening, bo przecież sport to zdrowie a odrobinka adrenaliny jeszcze nikomu nie zaszkodziła ;) 




A wygląda tak niewinnie, nieprawdaż?

Cała impreza zaczyna się w iście hiszpańskim stylu 6 lipca w samo południe kiedy to po wystrzeleniu w niebo pierwszych fajerwerków pogrążeni w kryzysie Hiszpanie oraz liczni turyści wylewają na siebie hektolitry czerwonego wina i z uśmiechem na twarzy wykrzykują "Viva San Fermin! Gora San Fermín!".

Skąpani w słońcu i winie Hiszpanie :)
¡Viva San Fermin! ¡Gora San Fermin!

Najfajniejsze w tym wszystkim tym jest to, że każdy - czy staruszek czy małolat - dosłownie każdy, ubrany jest na biało! Białe spodnie i biała koszulka - bardzo często z wizerunkiem byków a do tego czerwona chustka i czerwony pasek - oto prawdziwe symbole San Fermin! Na zapominalskich lub nie posiadających białych ubrań czyhają na każdym rogu odpowiednio wyposażone sklepy które za drobną opłatą niczym wróżka z kopciuszka w mgnieniu oka zmieniają różnorodnie ubranych turystów w prawdziwych uczestników San Fermin. Jak to mówią: Czerwona chustka: 2,5€, Biała koszulka: 3€, Białe spodnie: 5€, wrażenia: BEZCENNE!!!! Za wszystko inne zapłacisz kartą Mastercard  ;)

Po wizycie w chińskim sklepie ;)

Innym symbolem San Fermin jest 'Calimocho' - słodki napój alkoholowy powstały ze zmieszania w stosunku 1:1 coli i czerwonego wina. Calimocho piją wszyscy - gdzie się nie obejrzeć widać ludzi z plastikowymi kubeczkami przygotowujących ów napój. Jako, że napój najlepiej smakuje na zimno cena lodu w sklepach sięga horrendalnych kwot typu 5€ (normalnie lód kosztuje < 1€) ale nikomu to nie przeszkadza - chodzi przecież o dobrą zabawę! :) Składniki do przygotowania Calimocho można zakupić w tych samych sklepach w których chwilę wcześniej kupiliśmy białe ciuszki. Odpowiednio wyposażony sklep to klucz do sukcesu :D


6 lipca mija zazwyczaj pod znakiem Calimocho, zabawy w klubach (swoją drogą dziwnie jest zobaczyć klub pełen tańczących ludzi o godzinie 15tej! ;)) i odpoczynku - drzemanie w parku (done! :D) to tutaj standard! :)


Wieczorem czeka na nas pokaz fajerwerek, jeszcze więcej Calimocho i przeróżne koncerty oraz otwarte całą dobę kluby - dla każdego coś miłego! ;)



A co jeśli jesteś zmęczony zabawą? No cóż opcji jest kilka: oto jedna z nich ;)

Bardzo częsty widok ;)

Jak widać Calimocho potrafi zwalić z nóg ;) Inną opcją noclegu są hotele - wynajęcie pokoju na jedną noc to koszt bagatela 200€ :D Jako, że Pamplona na początku lipca jest niezwykle oblegana nie ma co liczyć na miejsce w hostelu (chyba, że zrobiło się rezerwacje jakieś pół roku wcześniej!) ani na znalezienie noclegu u kogoś z couchsurfingu. Pozostaje więc spanie pod chmurką - większość ławek w mieście jest zajęta ale w parku zawsze znajdzie się kawałek trawki ;) Tylko czy to bezpieczne? No jasne! Byki czuwają nad naszym bezpieczeństwem! :D


A mówiąc nieco poważniej... Hmmm sama wraz z trójką znajomych spałam na placu zabaw i wciąż żyję ;) Chociaż w sumie mi, w przeciwieństwie do znajomych, nie udało się zmrużyć oka - zbyt głośno, trochę zimno (15*C) i co rusz wdawali się ze mną w rozmowę rozmaici przechodnie dla których byliśmy mega atrakcją - zazwyczaj ludzie śpią w parkach a nie na placu zabaw tuż przy arenie dla byków ;) Miny Hiszpanów siedzących koło nas kiedy wyciągnęliśmy koc, położyliśmy się i przykryliśmy kolejnym kocem - bezcenne! :D


Następnego dnia należy wstać wcześnie jeśli chce się mieć dobre miejsce widokowe - jeśli chcecie biec to można pospać trochę dłużej ;) Z tego co pamiętam my po znalezieniu odpowiedniej miejscówki czekaliśmy prawie 3h aż wszystko się zacznie - w sumie to czekanie było z tego wszystkiego najgorsze, bo zmęczenie dawało się we znaki! 

Plaza de Toros

Nasze perfekcyjne miejsce widokowe znajdowało się tuż przy arenie dzięki czemu mogliśmy podziwiać finish biegu. Tuż przed 8mą na trasie zaczyna się ruch - sanitariusze, policjanci w typowych dla tego regionu czerwonych mundurach i inne służby dopinają wszystko na ostatni guzik.


Bieg rozpoczyna się punktualnie o 8mej kiedy to stado składające się z 6 krów i 6 byków przemierza 825 metrów wąskimi uliczkami kończąc bieg na Plaza de toros. Wśród byków biegną setki ludzi, setki szalonych, odważnych i spragnionych adrenaliny ludzi! 


Ciężko jest opisać to co się tam działo! Istne szaleństwo to chyba jedyne słowa, które przychodzą mi do głowy! Generalnie jest głośno - kiedy zamykam oczy próbując odtworzyć wszystko w pamięci - to pierwsze co się pojawia to krzyki. Biegnący krzyczą, a na ich twarzach maluje się przerażenie, strach, zaskoczenie, że byki są już tak blisko, radość, że jest się bezpiecznym - naprawdę pełno emocji! Do tego dochodzą krzyki wiwatujących widzów. Moim zdaniem San Fermin jest czymś co trzeba raz w życiu zobaczyć na własne oczy, bo gdy się ogląda filmiki to nie wygląda to tak przerażająco. 



Najbardziej przerażający był moment kiedy jeden z byków zapomniał drogi do areny! Biegł wśród ludzi i już miał przekroczyć bramę areny kiedy nagle się odwrócił, zaczął się kręcić w kółko i szykować do biegu wstecz... wprost na ludzi! Z rogami pochylonymi w dół był gotów wbiec pomiędzy krzyczących i uciekających gdzie się da uczestników encierro (a nie było już za bardzo gdzie się ukryć!). Na szczęście szybka interwencja poganiaczy zapobiegła tragedii. Strach który można było zobaczyć w oczach ludzi na dole jest nie do opisania. Tak zresztą jak emocje które mną wówczas targały! San Fermin to z pewnością coś niesamowitego, ale po tym co zobaczyłam nigdy nie odważyłabym się pobiec wśród śmiałków i byków.


3 godziny czekania po to, żeby zobaczyć 3 minuty biegu! Ale było warto, naprawdę! Tutaj możecie zobaczyć filmik, który nakręciłam - czasem kamera trochę ucieka - musicie mi jednak wybaczyć, bo w ogóle nie patrzyłam na to co się nagrywa gdyż całą moją uwagę pochłaniał "live view" który oglądałam z szeroko otwartymi oczami ;)


A na koniec mała refleksja...Bo naprawdę dziwi mnie, że aż tyle ludzi bierze rok rocznie udział w biegu. Ludzie zazwyczaj wychodzą zwycięsko, bo od 1924 roku, kiedy rozpoczęto prowadzenie statystyk, w biegach z bykami śmierć poniosło "jedynie" 15 osób. A byki i krowy? No cóż... każdego dnia po południu odbywa się corrida w której biorą udział właśnie zwierzęta z porannych biegów. Jak widać San Fermin jest dość krwawym świętem, a matematyka jest tutaj niezwykle brutalna (8 biegów, 12 zwierząt każdego dnia...).

piątek, 5 lipca 2013

It's Friday I'm in love...

...in love with Valencia :D 
I nie tylko w piątek a przez cały tydzień! :)


Jestem w Walencji już cały tydzień a wciąż nie mogę przestać się głupkowato uśmiechać... Szczęściara ze mnie nie ma co! :)

Mercado Central de Valencia

Uroczy policyjny samochodzik :)

Jak wiecie pracuje dla małej startupowej firmy, która składa się z mojego szefa i innych studentów Erasmusa - jak na razie poznałam tylko Francuza który jest od marketingu, a wkrótce przyjedzie dziewczyna z Niemiec, która będzie ze mną mieszkać - w końcu będę miała się do kogo odezwać ;) Pracuje od poniedziałku do piątku 4-6h dziennie więc raczej się nie przemęczam :D Zadania które dostaję od szefa są dość ciekawe, a sam szef... cudowny! Sympatyczny i wyluzowany ;) Bardziej jak kolega niż szef - naprawdę świetnie mi się trafiło! :)

Plaża, palmy... brakuje tylko drinków z parasolką ;)


Szefuńcio chce żebym zaczęła mówić po hiszpańsku więc czasem mówi do mnie w tym języku ale większość rozmów przebiega po angielsku - rozmów ze mną... bo z Francuzem rozmowy są po hiszpańsku więc wtedy słucham i załamuje się moim poziomem hiszpańskiego ;) Ach i niezwykle uroczo jest słuchać jak szef mówi po angielsku z silnym hiszpańskim akcentem np. imagine = 'imadźin' albo 'one two three cuatro cinco seis' - bo liczenie do 6 po angielsku to już za trudne hihihi :)

Wesoła twórczość Hiszpanów ;)

Ciudad de las Artes y las Ciencias

No to tyle o pracy, a co poza tym? Czemu jestem taką szczęściarą? Bo miejscem moich praktyk jest Walencja - przepiękne miasto! W piątek po pracy wybrałam się na pierwszy spacer po mieście i jak to bywa z moimi umiejętnościami do gubienia się w każdym większym mieście, do centrum nie trafiłam... ale znalazłam plażę i wtedy mój uśmiech przetransformował się w wielkiego banana na twarzy, którego ciężko mi się było pozbyć przez kilka dni na samo wspomnienie plaży :D Bo plaża tutaj jest cudowna (okej muszę znaleźć synonimy dla słowa cudownie, bo tutaj wszystko jest cudowne! ;))!


Valencia del Nord - dworzec kolejowy

Ogromna piaszczysta plaża z błękitną cieplutką (ok. 24*C) i przejrzystą wodą to jest to co tygryski lubią najbardziej! :) A najlepsze w Walencji jest to, że oprócz cudownej plaży jest tutaj wiele innych cudownych (tak, cudownych! :D) miejsc takich jak stare miasto czy Ciudad de las Artes y las Ciencias, które podziwiałam w weekend wraz z najlepszymi przewodniczkami po mieście czyli I. i K. - bo akurat koleżanki z gimnazjum są tutaj już od 8 miesięcy na Erasmusie :)

Widok z wieży Torres de Quart

Wesoła twórczość Hiszpanów ujęcie 2

Przez to, że codziennie po pracy wychodzę na plażę, na miasto albo na różne spotkania to jak wracam do domu wymęczona długimi spacerami po prostu zasypiam jak dziecko. I wtedy nie przeszkadzają mi wszelkie hałasy dochodzące zza kartonowych ścian, bo z uśmiechem na twarzy szybciutko zasypiam, żeby obudzić się kolejnego dnia przepracować kilka godzin i znów cieszyć się atrakcjami Walencji! :D Dlatego nie mam nawet kiedy pisać ;) Ale obiecuje wkrótce naskrobać kilka postów opisujących Walencję i jej piękne miejsca trochę bardziej a póki co musicie się zadowolić zdjęciami :)

Centrum Walencji

Plaza de toros de Valencia

Plaza del Ayuntamiento

Ach i zapomniałabym: pogoda tutaj jest cudowna(!) - codziennie po 28-30*C i słoneczko - naprawdę duża odmiana po trzech latach spędzania każdych wakacji w mojej ukochanej acz deszczowej Irlandii :)

P.S. Już dzisiaj jadę do Pamplony na słynne encierro - yay! :)

niedziela, 30 czerwca 2013

Postrzępiona góra Montserrat czyli co tym razem udało mi się zobaczyć w Katalonii

Hola a todos!

4 dni temu mniej więcej o tej porze wylądowałam na półwyspie Iberyjskim a dokładniej w Hiszpanii w przepięknym i dobrze mi już znanym mieście Barcelona. Na lotnisku miałam się spotkać z Roser i jej rodzicami więc oczywiście nie mogło się obyć  bez problemów, bo skoro Kasia się spieszy to wizz-air na złość gubi gdzieś wszystkie bagaże i cały samolot musi czekać na nich odbiór niemalże godzinę... Ale grunt, że w końcu odzyskałam moją ciężką walizkę, bo nie wyobrażam sobie co bym bez niej zrobiła ;)


Noc ze środy na czwartek spędziłam w domu rodziców Roser pod Barceloną, a jako że pociąg do Walencji miałam dopiero o 17:30 w czwartek tata Roser zabrałam mnie na wycieczkę do Montserrat. Nawiasem mówiąc rodzice Roser są przesympatyczni, a z jej tatą-gadułą świetnie mi się rozmawiało (na szczęście znał dobrze angielski :D).


Montserrat jest to pasmo górskie leżące 40km na północny-zachód od Barcelony. Miejsce popularne wśród turystów odwiedzających stolicę Katalonii gdyż pociągiem z Pl.Espana znajdującego się w samym sercu Barcelony można dotrzeć do Montserrat w ok. 1h. Nazwa góry znaczy 'postrzępiona' co jak najbardziej opisuje wygląd tego masywu. Według legend to aniołowie przyczynili się do takiego a nie innego kształtu gór rzeźbiąc je złotymi piłami aby przygotować dom dla Matki Bożej. Podobno to właśnie widok tych niezwykłych szczytów zainspirował Gaudiego do stworzenia Sagrady Familii w takim a nie innym kształcie.


Nietypowe pasma górskie czasem przybierają niesamowite kształty - przy odrobinie wyobraźni możemy zobaczyć słonia czy ciężarną kobietę.

W środku słoń a po prawej ciężarna.

Z braku czasu niestety nie udało nam się odbyć typowej wędrówki po górach ale widoki były naprawdę zachwycające. Ciekawostką jest fakt, że góry które możemy dzisiaj podziwiać 25 milionów lat temu znajdowały się całkowicie pod wodą!!



Góra Montserrat jest miejscem bardzo wielu pielgrzymek, których destynacją jest klasztor gdzie ulokowana jest figura Czarnej Madonny. Legenda głosi, że figura została przywieziona w góry 50 lat po narodzinach Chrystusa przez samego apostoła św. Piotra, który chciał ją ukryć w bezpiecznym miejscu. Figura odnaleziona  przez miejscową ludność w 880 roku ani drgnęła przy próbach wydobycia jej ze skalnej groty co uznano za cud, który przyczynił się późniejszego powstania w tym miejscu klasztoru Benedyktyńskiego.




Do figurki Czarnej Madonny ustawiają się ogromne kolejki gdyż każdy chce się przy niej pomodlić czy też jej dotknąć. Mi udało się zobaczyć figurę jedynie z daleka.



Naprawdę polecam wszystkim wycieczkę do Montserrat głównie ze względu na przepiękne widoki a także liczne szlaki górskie gdzie można odpocząć z dala od zgiełku Barcelony.

W moim przypadku wycieczka w góry była krótka... za krótka i muszę ją kiedyś powtórzyć - rodzice Roser dali mi dożywotnie zaproszenie do ich domu więc jeśli tylko nadarzy się taka okazja na pewno tam wrócę :) 

Po świetnej wycieczce tata Roser pokonał ze mną trasę do stacji Barcelona-Sants skąd wyruszyłam do Walencji! Podróż całkiem przyjemna - pociąg klimatyzowany, widoki za oknem boskie (trasa Barcelona-Walencja prowadzi głównie nad brzegiem morza) a obsługa rozdawała słuchawki w celu oglądania filmy wyświetlanego na kilku ekranach - a ja się pytam kiedy doczekamy takich standardów w Polsce? ;) Z podobieństw które udało mi się dostrzec mogę stwierdzić, że Hiszpańska kolej jest nie bardziej punktualna od Polskiej - do Walencji a w zasadzie do Sagunto dotarłam spóźniona o jakieś 15minut. Na szczęście szef cierpliwie na mnie czekał ;) 20minutowa podróż do domu minęła w przyjemnej atmosferze, potem tylko wdrapać się na 3 piętro - na szczęście znów mi się upiekło i nie musiałam dźwigać mojej 26kg walizki :D Mieszkanie w którym mieszkam jest całkiem spoko.




Ściany straszą swoją białością ale gdy tylko uzyskam zgodę szefa to zacznę je ozdabiać - mapa Walencji już czeka aż ją powieszę :D

Widok z balkonu
Nasze biuro :D

Mieszkam ok. 25minut metrem od centrum a jedynym minusem tutaj jest brak komunikacji nocnej - ale ja już coś wykombinuję ;)

Do usłyszenia wkrótce :)