piątek, 27 lipca 2012

Jedziemy na wycieczkę bierzemy misia w teczkę...

Dawno nie pisałam, a to dlatego że od niedzieli do czwartku byłam razem z Emmą i dzieciakami na wycieczce! Wróciliśmy wczoraj ok. 17tej, ale byłam zbyt zmęczona żeby pisać więc szybko się ulotniłam do mojego domku, żeby odpocząć od potworków i nie zwariować ;)

Naszą podróż zaczęliśmy w niedzielę rano. Tuż po śniadaniu spakowaliśmy wszystkie manatki (przy dwójce dzieci było tego sporo!) i już ok. 15tej byliśmy w Ballinie (co. Mayo). Oczywiście nie obyło się bez problemów, bo GPS uparcie twierdził, że zaprowadził nas do hotelu podczas gdy wciąż byliśmy w centrum miasta... Kiedy w końcu udało się nam odnaleźć hotel okazało się, że nasz pokój nie jest jeszcze gotowy - mieli opóźnienie ok. 30minutowe - takie rzeczy nie powinny mieć miejsca w 4gwiazdkowym hotelu... Dalsza część dnia minęła w miarę szybko, ale spędziliśmy ją w całości w hotelu, bo oczywiście cały czas padał deszcz...

Nasz hotel - całkiem ładny tylko nie było żadnego placu zabaw ani nic ciekawego dla dzieci

Poniedziałek wciąż nie był naszym szczęśliwym dniem, bo deszcz nie przestawał padać nawet na minutę... Dzieciaki chwilę zadowoliły się pobytem na basenie, a potem pojechaliśmy na samochodową wycieczkę po okolicy, bo w hotelu tak czy siak nie było co robić. Po lunchu pojechaliśmy do Balliny, bo się trochę rozchmurzyło. Centrum miasteczka bardzo przypominało mi mój ukochany Castlebar, ale jak dla mnie większość Irlandzkich miasteczek jest taka sama - mają pewien klimat, który uwielbiam!

We wtorek rano ponownie spakowaliśmy wszystkie manatki i wyruszyliśmy w drogę do Clifden - nasz hotel miał się znajdować jakieś 10km od Clifden od strony, z której jechaliśmy, a okazało się, że znajdował się 30km od Clifden od strony Galway... Ale przynajmniej po drodze mieliśmy piękne widoki... o ile akurat nie padało...



Większość dnia minęła nam na podróży. Zatrzymaliśmy się na chwilę w Clifden, gdzie odwiedziliśmy galerię obrazów chrzestnej Emmy, a potem wyruszyliśmy w drogę do naszego hotelu, który okazał się być baaardzo daleko - we wsi Carma. W okolicy hotelu telefony straciły zasięg - w końcu byliśmy na zadupiu... Aczkolwiek było to bardzo urokliwe zadupie ;) Naprawdę widoczki zapierały dech w piersiach i nawet pod wieczór przestało padać więc mogliśmy się udać na spacerek. Hotel, w którym się zatrzymaliśmy był bardzo specyficzny i nie wiem kto przyznał mu 3 gwiazdki, bo hotel był bardzo stary, w pokoju trochę śmierdziało i znalazłam kilka pająków... Ale atmosfera była w nim o wiele lepsza niż w poprzednim hotelu - świetne miejsce do odpoczęcia od świata. Najbardziej zdziwił mnie fakt, że w hotelu było mnóstwo ludzi - nie spodziewałam się tego, bo w końcu byliśmy daleko, daleko od jakichkolwiek większych miast...

A w tle czarne chmury...
W środę rano dalej utrzymywała się ładna pogoda więc pojechaliśmy jeszcze raz do Clifden spotkać się z chrzestną Emmy i pospacerować po okolicy. Okolice Clifden są naprawdę przepiękne - mogłabym tam zamieszkać na starość ;)



Okolice Clifden :)

Około 19tej dojechaliśmy do Galway, gdzie znajdował się nasz kolejny hotel. Hotel znajdował się w ścisłym centrum więc po zameldowaniu się poszliśmy na spacer, bo piękna pogoda wciąż nam dopisywała. Pierwszym co zobaczyła Caoimhe po wyjściu z hotelu były konne bryczki więc mała namówiła Emmę i wyruszyliśmy na wycieczkę po okolicy prowadzeni przez konia o imieniu Guiness ;) Przejażdżka trwała może z 15minut, a potem zaczęliśmy spacer jakąś główną ulicą, której nazwy nie pamiętam, na której na każdym kroku można było spotkać ulicznych artystów. Mimo, że jestem już po raz trzeci w Irlandii była to moja pierwsza wizyta w Galway. W mieście tym panuje zupełnie inna atmosfera niż w Dublinie aczkolwiek ciężko mi powiedzieć, które z miast bardziej mi się podoba - oba mają swój niepowtarzalny klimat! Galway wydaje mi się bardziej irlandzki niż Dublin - zresztą to się tyczy całej zachodniej części Irlandii, chyba właśnie dlatego tak bardzo lubię zachodnie regiony - nawet jak pada deszcz! ;)

W Galway trwa teraz Art Festival stąd to coś jest ubrane ;)
Do hotelu wróciliśmy ok. 22tej i teoretycznie mogłam dalej iść na miasto, ale byłam zbyt zmęczona ;) W nocy jednak ciężko było zasnąć, bo zarówno mewy jak i ludzie na zewnątrz robili mnóstwo hałasu - odniosłam wrażenie, że Galway nigdy nie śpi! ;) W hotelu w Galway (nasz pokój był na 3cim piętrze) pierwszy raz obsługa zwróciła nam uwagę, że za bardzo hałasujemy - hahaha w porównaniu z tym jaki hałas robiły dzieciaki w poprzednich dwóch hotelach mogę powiedzieć, że tym razem były bardzo cichutko i nie wiem co przeszkadzało ludziom mieszkającym pod nami...




Czwartek był ostatnim dniem naszej wycieczki więc jeszcze raz poszliśmy na spacer po okolicy, a po wymeldowaniu z hotelu pojechaliśmy do Sandhill na plażę, gdzie było strasznie tłoczno i znalezienie miejsca parkingowego równało się z cudem!

Krótki spacerek po plaży wymęczył dzieciaki więc zdecydowaliśmy się ruszyć w drogę powrotną trochę wcześniej niż planowaliśmy. Do domu dojechaliśmy ok. 17tej i mogę powiedzieć, że znam już na pamięć wszystkie piosenki Kelly Clarkson z albumu "Stronger", bo podczas wszystkich podróży samochodem w kółko słuchaliśmy tej płyty... Oprócz słuchania Kelly Clarkson byłam także zmuszona słuchać Caoimhe śpiewającej w kółko "sto lat, sto lat..." - jak miała urodziny zaśpiewałam jej to może z 3 razy, a mała szybko podchwyciła i nauczyła się naszego "sto lat" na pamięć i co chwila mnie męczy śpiewając to ;) Oprócz piosenki Caoimhe umie także powiedzieć cześć, jak się masz, dziękuję, przepraszam, proszę, Polska - mama jeszcze ponad miesiąc żeby nauczyć ją więcej ;)

A właśnie! Będąc w Galway wdałam się w rozmowę z panem robiącym baloniki (naprawdę były prześliczne!), który po krótkiej rozmowie wiedział, że jestem z Polski! Nie sądziłam, że mój akcent jest aż tak dobitny ;) Chociaż w sumie ten człowiek podróżuje po całej Europie więc pewnie stąd wiedział, że jestem z Polski. Jak powiedział do mnie "cześć. jak się masz?" to Caoimhe stwierdziła "Hej! To po Polsku" i zaczęła śpiewać "sto lat" ;)

A na koniec mogę powiedzieć, że mimo, że to była wycieczka i teoretycznie było o wiele łatwiej zajmować się dziećmi niż w normalne dni to spędzanie niemalże każdej minuty przez 5 dni w towarzystwie potworków bardzo mnie wymęczyło ;)

środa, 18 lipca 2012

W czasie deszczu dzieci się nudzą...

I znów deszcz! 4 dni bez deszczu to i tak dużo jak na Irlandię więc od poniedziałku znów pada, ale nie narzekam - w końcu wiedziałam w co się pakuję przyjeżdżając do tego kraju po raz trzeci ;) Przynajmniej jak świeci słońce to ludzie tutaj potrafią to docenić i nie narzekają na to, że jest zbyt gorąco, tak jak my Polacy lubimy to robić.


Caoimhe

W ramach wykorzystywania ładnej niedzielnej pogody pojechaliśmy z Derekiem i dzieciakami na plac zabaw. Ten weekend odmłodził mnie o jakieś 10 lat - najpierw dmuchany zamek, potem huśtawki, karuzele itp. Dawno nie miałam takiej frajdy ;) Po południu natomiast pojechałam z Pauline (siostra Dereka), jej dziećmi (Kira, Kilan), kuzynką dzieci, Caoimhe i Michalem do lasu! Tak nie przesłyszeliście się! W Irlandii są jeszcze lasy ;) Fajnie było tak pospacerować i pooddychać leśnym powietrzem - tak jakbym znów była w lasku Arkońskim czy na Głębokim. Niedziela to był dłuuugi dzień i mimo, że miałam wolne to prawie cały czas byłam z dzieciakami.

Pewnie dlatego w poniedziałek już od rana miałam dość moich małych potworków. Tym razem to Caoimhe dała mi w kość... Nie sposób było ją zadowolić. Prezent urodzinowy (gra Uno) spodobał jej się i chwilę pograłyśmy, ale potem i tak była wiecznie ze wszystkiego niezadowolona. We wtorek podobnie - chyba pogoda na nią tak wpływa. No, ale nie zwracam na nią uwagi jak ma swoje humorki i bawię się wtedy z Michaelem.

Michael

Ostatnio mały widząc moje zdjęcie powiedział coś w stylu 'Kada' i jak go potem zapytałam kto to to mi mówił, że to 'Kada' bądź 'Kaka' - hura! Wie kim jestem ;) Mały ostatnio jest baaaardzo kochany - jak się nudzi to przychodzi do mnie, siada na kolanach i tak sobie odpoczywa. W poniedziałek jak się obudził po drzemce z krzykiem wzięłam go na ręce, żeby go uspokoić i usiadłam z nim na fotelu, a mały... zasnął! :) Teraz z kolei co chwila do mnie przychodzi i się cieszy albo przynosi mi ciasteczka i nie chce odejść dopóki nie wezmę od niego ciasteczka. Śmiesznie jest mi obserwować małego Michaela jak mówi coraz więcej i staje się coraz mądrzejszy - w końcu jeszcze nie tak dawno nie potrafił powiedzieć ani słowa i uczył się chodzić na moich oczach. Ależ ten czas leci ;)

Dzisiaj miałam baaaaaardzo leniwy dzień, bo mały w żłobku, natomiast Emma zabrała Caoimhe na cały dzień (jeszcze nie wróciły), więc po tym jak posprzątałam co tylko się dało (odkurzanie, starcie kurzów w salonie, umycie podłogi) i wyprasowaniu kosza ciuchów Michaela i Caoimhe miałam mnóstwo czasu. W zasadzie przez 5h siedziałam i czytałam książkę, czując się dziwnie nieswojo nie mając nic do roboty więc sms od Emmy z prośbą o zrobienie obiadu bardzo mnie ucieszył ;) Zdałam sobie sprawę, że nie chciałabym niepracującą mamą w przyszłości, bo to jest wyjątkowo nudne zajęcie. Jak już bym musiała to robić to chyba byłam perfekcyjną panią domu - dom na błysk, a na stole świeżo upieczone ciasteczka - no, bo co innego można robić dzień w dzień z tak dużą ilością czasu? ;)

sobota, 14 lipca 2012

Happy birthday Caoimhe!

Wydaje mi się, że zaczęliście trzymać kciuki trochę zbyt wcześnie, bo już od czwartku cieszyłam się słoneczkiem i ciepełkiem - oczywiście nie narzekam ;) Tak więc jak tylko Charline przyszła w czwartek do Caoimhe ja zabrałam małego na spacer co by nie próbował przeszkadzać Caoimhe w nauce :) Poszliśmy spacerkiem do centrum naszej wioski, gdzie znajduje się sklep i kościół. Oczywiście wizyta w sklepie skończyła się kupieniem chipsów dla małego, bo inaczej nie pozwoliłby mi wyjść ze sklepu ;) Cały spacerek zajął nam ok. 30minut, a jak wróciliśmy to Michael był tak zmęczony, że nawet nie płakał jak go kładłam spać - brawo ja! :) Czwartek minął jakoś wyjątkowo szybko i nim się spostrzegłam zaczął się piątek...


Nazwa miejscowości po irlandzku i angielsku

Jak się rano obudziłam to pierwsze co zrobiłam to sprawdziłam jaka jest pogoda za oknem - hura świeciło słoneczko! Poszłam do głównego domu pomóc w przygotowaniach, ale Emma już większość rzeczy miała zrobione więc głównie kręciłam się pod nogami próbując zagonić dzieciaki na dwór, żeby nie przeszkadzały. Z okazji przyjęcia w ogrodzie stanął wieeeelki dmuchany zamek, który był hitem imprezki! Imprezka zaczęła się ok. 13tej kiedy to małe potworki zaczęły się pojawiać (przyszło ich tylko 30!) i robić duuuużo hałasu.

3piętrowy tort urodzinowy, bo mój rysunek przedstawiał 3piętorwy tort ;)

Tym razem Derek był szczęśliwcem, którego uczepił się Michael, więc moim zadaniem było patrzenie czy innym dzieciom nie dzieje się żadna krzywda. Doszło tylko do 3 wypadków, ale żadnemu potworkowi nic się nie stało i szybko udało nam się powstrzymać płacz rozdając słodycze ;) Imprezka trwała do ok. 17tej, kiedy to wszystkie dzieciaczki szczęśliwe po zjedzeniu tony słodyczy i zabawie z przyjaciółmi wróciły do swoich domów. Dłużej zostały tylko 2 kuzynki: Caitlin i Holly, z którymi Caoimhe się grzecznie bawiła dając nam, dorosłym, chwilę wytchnienia :) Oczywiście piątkowo-standartowo było piwko i drinki, ale że wszyscy byliśmy bardzo zmęczeni to szybko skończyliśmy nasze pogaduszki dość szybko. Wróciłam do mojego domku, napisałam sms-a do znajomej i czekając na odpowiedź położyłam się na łóżku... po czym obudziłam się o 2giej rano! ;) Nie sądziłam, że byłam aż tak zmęczona, ale jak widać 30 dzieci i pół dnia na świeżym powietrzu baaardzo męczy ! :)


Bouncy castle - fajna sprawa, bo dzisiaj z Caoimhe skakałam i wspinałam się :D
Dzisiaj rano w dalszym ciągu pomagałam sprzątać po imprezce, a potem wybrałam się do Navan - w końcu musiałam kupić prezent dla dzieciaków z Castlebar, do których wkrótce jadę z wizytą :) Emma dzisiaj wyszła na wieczór panieński swojej przyjaciółki więc w domu tylko Derek i dzieciaki - biedny narzeka, że nie umiem gotować, ale mrożona pizza i frytki były zjadliwe, a Caoimhe stwierdziła, że to najlepszy obiad jaki istnieje ogłaszając swojego tatę świetnym kucharzem! ;) Zaraz uciekam do mnie poczytać książkę, bo mam dość słuchania bajek, które Caoimhe ciągle ogląda.

P.S. W książce kucharskiej pojawił się nowy przepis :) Na Rice Krispies Buns - bardzo popularne na przyjęciach urodzinowych, łatwe w przygotowaniu i uwielbiane przez dzieci "babeczki" :)

środa, 11 lipca 2012

Oprócz błękitnego nieba nic mi dzisiaj nie potrzeba ;)

Tak wiem, że to trochę monotematyczne, ale znów na początek będzie o pogodzie... Bo przecież to jakaś tragedia! Od poniedziałku codziennie są tak straszne ulewy, że przejście głupich 10ciu kroków z głównego domu do mnie sprawia, że już jestem mokra. Czasami mamy też gradobicie, a dzisiaj nawet była burza - moja pierwsza burza od 3 lat w Irlandii ;)

Nie chce mi się wierzyć, że czas tak pędzi - już jest środa wieczór więc tylko 2 dni i weekend, a przecież dopiero co wróciłam z Dublina w niedzielę! ;) Możliwe, że czas tak pędzi, bo dzieciaki są coraz grzeczniejsze i ciągle coś się dzieje. Na przykład w poniedziałek od 14tej byłam razem z Emmą, Caoimhe i Michaelem na urodzinach dwóch kuzynek: Caitlin i Holly. Deszcze był straszny więc dzieciaki musiały głównie bawić się w środku na szczęście rodzice Caitlin i Holly wynajęli magika, który oprócz pokazu sztuczek malował twarze i robił dla dzieci baloniki więc maluchy były zachwycone. Garstka rodziców, która po przyprowadzeniu dzieci nie uciekła od razu z imprezki była z kolei zachwycona... mną ! :) Tym jak Michael mnie uwielbia (hahaha na pewno... mały był chyba pod wrażeniem dużej ilości dzieci, bo przez pierwszą godzinkę to tylko się do mnie przytulał i beze mnie nie chciał nigdzie iść) i tym jak dobrze sobie radzę z innymi dziećmi - bo jak w końcu Michael się ode mnie odkleił to starałam się mieć oku na te wszystkie mniejsze brzdące (tak do 3 lat), które w mgnieniu oka zaczęły się ze mną bawić. Normalnie jestem magnes na dzieci! :) Holly i Caitlin bardzo się ucieszyły z czekolad, zwłaszcza że Caoimhe co chwila im powtarzała, że te czekolady są przepyszne - w piątek będę miała okazję spytać czy im smakowały :)

Dwa diabełki na placu zabawa (zeszły czwartek)

Wczoraj po raz pierwszy przyszła Charline - jest to dawna nauczycielka Caoimhe, która czasem przychodzi i stara się z małą poćwiczyć pisanie, czytanie itp. dzięki czemu ja mam trochę odpoczynku... Choć nie wiem czy słowo odpoczynek jest na miejscu, bo muszę w tym czasie zabawiać Michaela, który jak na złość chce tylko biec zobaczyć co robi Caoimhe. No, ale coraz lepiej wychodzi mi odwracanie jego uwagi od rzeczy które chce, a których nie powinien robić ;) Ostatnio ulubionym zajęciem Michaela jest siadanie mi na kolanach i oglądania samochodów w każdej formie (książka z samochodami, filmiki z samochodami na moim telefonie, zabawa z samochodami) - mały ma bzika na ich punkcie! :)

Zdjęcie, które pokazuje Michaelowi, żeby go czymś zająć :) A jak jest ładna pogoda to mały uwielbia jeździć na swoim traktorku :)
A dzisiaj był dzień sprzątania, bo Michaela w żłobku cały dzień więc najpierw uporałam się z pokojem Caoimhe potem umyłam podłogi i poodkurzałam w całym domu, żeby zakończyć obowiązki domowe na 2godzinnym prasowaniu ;) Nie, żeby było aż tyle rzeczy do wyprasowania, ale miałam też kilka swoich ciuchów no i prasowanie nie idzie mi zbyt szybko - nie cierpię po prostu! No, ale przynajmniej miałam spokój od wymyślania zabaw dla Caoimhe ;)

Sławna gra "Grzybobranie", w którą często gram z Caoimhe
Na koniec prośba: trzymajcie kciuki, żeby w piątek w godzinach 14-17 nie padało, bo wtedy jest przyjęcie urodzinowe Caoimhe (ma być ok. 35 dzieci! :o) i łatwiej będzie nam wszystkim poradzić sobie z dzieciakami na zewnątrz! :)

Jeszcze jedno - obiecane pozdrowienia dla Kukisa - najwierniejszego czytelnika i jednego z autorów mojego avatara! Co jak co ale talentu to Wam z Kubą nie brakuje! ;)

poniedziałek, 9 lipca 2012

Áth Cliath znaczy Dublin :)


Myślami wciąż jestem w Dublinie... Przez rok zdążyłam zapomnieć jak bardzo uwielbiam to miasto! Naprawdę polecam każdemu wycieczkę do Dublina - atmosfera tutaj jest niesamowita... nawet jak pada ;)

Planowałam jechać do Dublina w sobotę z rana, ale odezwała się do mnie Roser (Hiszpańska au pair, którą poznałam 2 lata temu w Castlebar), że znalazła pracę w Dublinie i w piątek może się spotkać, bo potem cały weekend pracuje. Jako, że nie widziałam Roser od 2 lat błyskawicznie podjęłam decyzję, że jadę do Dublina w piątek nawet jeśli wiązało się to ze stratą pieniędzy na hostel. Autobus miałam o 17:20 spod domu więc zjedliśmy obiad troszkę wcześniej (Emma znów poczęstowała mnie wódką więc wypiłam z nią dwa małe drinki - po powrocie to czeka mnie chyba jakaś terapia w AA). Autobus jeździ teraz troszkę inaczej niż rok temu - najpierw muszę jechać 107 z pod domu do Navan (w tym autobusie spotkałam sąsiada i bardzo miłego kierowcę, który był kilka razy w Polsce i bardzo zachwalał nasz kraj), a potem 109 z Navan do Dublina. Roser czekała na mnie na Busaras skąd poszłyśmy do hostelu i tam spędziłyśmy przemiły wieczór - z początku chciałyśmy iść na miasto, ale Dublin zaserwował nam ogromną ulewę... Isaacs Hostel gdzie spałyśmy okazał się bardzo miłym miejscem - wieczorem była muzyka na żywo i bbq gdzie za 5euro można było kupić burgera & piwo co też z Roser zrobiłyśmy. Naprawdę super było się tak spotkać i powspominać oraz poopowiadać sobie o tym wszystkim co się zdarzyło w ciągu 2 lat - Roser zamierza w ciągu 2-3 tygodni znaleźć mieszkanie w Dublinie więc już mnie do siebie zaprasza, bo jeszcze się nie zdążyłyśmy nagadać ;)

Roser zaczynała pracę wcześnie rano więc pożegnałyśmy się już wieczorem, bo kiedy ja  rano wstałam Roser już dawno była w pracy :) Po zjedzeniu śniadania wymeldowałam się z hostelu i odetchnęłam z ulgą widząc piękne słońce za oknem - idealna pogoda na zakupy! 
Uno dla Caoimhe, czekolady dla Caoimhe i jej kuzynek na urodziny, sweterek z Penneys i pamiątki :D
Po 4 godzinach chodzenia po sklepach zaczęła mi ciążyć torba z rzeczami więc udałam się nad rzekę gdzie grzejąc się na słoneczku wypisywałam po kolei wszystkie zakupione kartki urodzinowe i pocztówki. Około 15tej odezwał się do mnie kolega, że będzie w domu mniej więcej o 17tej więc z braku lepszych rzeczy do roboty udałam się spacerkiem do Trinitty College gdzie udawałam turystkę - wystarczyło włożyć aparat na szyję, żeby ludzie przestali mnie pytać o drogę (zawsze mam z tym problem w Dublinie, bo wszyscy biorą mnie za Irlandkę). W Trinitty prawie bym zgubiła aparat, bo będąc w łazience powiesiłam go na wieszaczku, a potem zaaferowałam się tym, że mój irlandzki telefon po nieszczęśliwym upadku wyłączył się, a ja nie znałam pinu i z tego wszystkiego zapomniałam zabrać aparatu... Po jakichś 5 minutach zdałam sobie sprawę z braku aparatu i popędziłam do łazienki gdzie jakaś miła pani trzymała mój aparat - mówi, że właśnie chciała go oddać do biura turystycznego. Miałam szczęście, że tak szybko się zorientowałam, bo nie wiem czy potem wpadłabym na to, żeby iść do biura :) A telefon udało mi się w ciągu godzinki włączyć, bo Emma wysłała mi pin na mój polski telefon - hura, znów miałam kontakt ze światem! 



Podczas kupowania piwa w SPARze (uznałam, że choć w taki sposób mogę się odpłacić znajomym ze możliwość spania u nich) kasjer spytał czemu tylko 4pak kupuje więc wdałam się z nim w krótką rozmowę i wyjaśniłam, że wieczorem pewnie pójdziemy ze znajomymi do jakiegoś pubu więc 4 piwka wystarczą na początek. Kasjer (może z 5 lat starszy ode mnie Hindus) zaczął mnie pytać gdzie i o której wychodzimy i że on się chętnie dołączy. Pracował do 11tej więc chciał, żebym potem przyszła i powiedziała mu dokąd idziemy to on po pracy się przyłączy. Hahaha no spoko ;)
Znajomi u których miałam przenocować to dwójka Polaków (Marcin & Agnieszka) i Chorwat (Ervin), ale jak przyszłam do nich to Ervina akurat nie było więc razem z Marcinem i Agnieszką zjedliśmy Polski obiad - pierogi ruskie! Mniam, mniam! :) Potem się okazało, że znajomy Marcina robi wieczorem urodziny w Chech Inn-ie więc po wypiciu wszystkich piw poszliśmy z Marcinem do sklepu kupić jakąś kartkę urodzinową i czekoladki. Do czeskiego pubu na Temple Bar dotarliśmy ok. 22 i jedyną osobą którą znałam tam poza Marcinem był właśnie solenizant - Krystian. Zostałam "posadzona" między Marcinem, a jego kolegą Irkiem i muszę przyznać, że była to świetna miejscówka, bo Irek okazał się znakomitym rozmówcą - to chyba dlatego, że strasznie przypomina mi mojego dobrego kolegę więc miałam wrażenie jakbym znała Irka od zawsze :) Było nas może 15-20 osób choć zdarzały się sytuację, że jedni wychodzili nie mogąc zostać dłużej i robili miejsce dla nowych osób (był nawet kolega, który wychodził i wracał 3 razy ;)). Starałam się jak najwięcej rozmawiać z różnymi osobami więc często zmieniałam miejsce, a taktyka "dużo rozmawiać, mało pić" odniosła spory sukces, bo kiedy o 3ciej zapalili światła ogłaszając zamknięcie pubu byłam jedną z trzeźwiejszych osób spośród tych które zostały (do końca dotrwało chyba z 6 osób). Po odprowadzaniu Irka (jemu to się dopiero nogi plątały! ;)) zostaliśmy u niego na noc więc potem trzeba było wstać dość wcześnie, bo o 13:30 miałam autobus powrotny, a jeszcze musiałam wrócić do Marcina po rzeczy. Niestety niedziela okazała się okropnym dniem pod względem pogody więc zmokłam podczas tych spacerków, a mała ilość snu bardzo mnie wymęczyła więc jak w końcu znalazłam się u mnie w domku to z przyjemnością położyłam się pod kocyk i zasnęłam jak dziecko ;)

środa, 4 lipca 2012

Czas pochwalić Michaela + ogólny opis rodzinki :)

Tak dla odmiany muszę powiedzieć, że mój mały potworek cały wtorek zachowywał się wprost perfekcyjnie - normalnie wierzyć mi się nie chciało ;) I nawet wykąpanie go nie było problemem, a później mały czyścioszek pozwolił mi obciąć paznokcie i u nóg i u rąk - zazwyczaj jak się zgodzi na obcinanie paznokci to pozwala zrobić albo te u rąk ALBO te u nóg - nie oba na raz więc miałam dużo szczęścia ! :)

Dzisiaj z kolei byłam sama od 10tej do 14tej - śmiesznie było bez dzieciaków. Miałam trochę prasowania do zrobienia (pierwsze prasowanie od kiedy jestem ich au pair, bo tak to Emma wszystko prasuje) za co Emma mnie przepraszała, bo wie, że ja nie lubię prasować :) Potem z nudów zaczęłam sprzątać - salon, korytarz i kuchnia po prostu lśnią! Powycierałam kurze i wyczyściłam wszystkie szybki, które są w zasięgu rąk Michaela więc choć przez kilka godzin nie muszę oglądać odcisków jego rączek :)

Pomyślałam, że dzisiaj napiszę Wam ogólny opis rodzinki, bo w sumie nic ciekawego się nie działo przez ostatnie dwa dni.

Rodzice: Emma & Derek
Dzieci: Caoimhe (czyt. Kiwa) -8 lat & Michael - 2 latka
Zwierzęta: Jess (york)

Zdjęcia z zeszłego roku - taki oto kolaż formatu A4 w drewnianej ramce dostali ode mnie na pożegnanie rok temu :) Zdjęcie do tej pory stoi w jadalni :)
Derek pracuje w godzinach 8-17, natomiast Emma nie pracuje w ogóle. Emmy rodzice są chorzy więc praktycznie codziennie jeździ z którymś do jakiegoś lekarza więc nie mają jej zazwyczaj od 3 do 6 godzin.

Caoimhe jest dzieckiem pełnym energii, ogólnie jest bardzo wesoła i łatwo ją czymś zająć, ale zdarzają się też gorsze dni kiedy po 5 minutach nudzi się wszystkim albo płacze, że coś jej nie wychodzi i wpada w szał. Mimo wszystko jednak bardzo ją lubię i często potrafi mnie rozbawić ;) Caoimhe najbardziej lubi skakać na trampolinie, oglądać tv, bawić się na podwórku i jeść słodycze. Tak w ogóle to nie mogę uwierzyć jak szybko nauczyła się odbijać piłkę paletką - jeszcze kilka dni temu robiła po 5 odbić i się denerwowała, że jej nie wychodzi, a dzisiaj zrobiła 164! Nawet ja do tylu nigdy nie mogę dojść ;)

Michael również ma mnóstwo energii i nigdy nie chce się położyć spać. Nie ma z nim żadnych problemów przy jedzeniu, bo w ogóle nie wybrzydza. Michael uwielbia samochody i jak już nie wiem w co się z nim bawić to sadzam go sobie na kolanach wchodzę na youtube w telefonie i pokazuje mu filmiki z samochodami ;) Michael ma dokładnie 25miesięcy i jeszcze nie uczą go korzystania z toalety więc muszę mu zmieniać pieluszki. Wydaje mi się, że rozumie całkiem sporo z tego co się do niego, a jak nie rozumie to mówi "łoo?" co znaczy 'what' :) Słownictwo Michaela to głównie następujące słowa:
  • yeah, jej = tak
  • na = nie
  • car - ulubione słówko ;)
  • daddy, e daddy (=where's daddy), daddy di (daddy did) - on w kółko tylko mówi daddy, daddy, daddy. Nigdy nie wspomina o mamie chyba, że naprawdę stanie mu się wielka krzywda - w ciągu 10dni tylko raz słyszałam, żeby powiedział mammy ;)
  • pi = pig
  • ca = cat lub cow (zależy ;))
  • juice
  • all gone - np. jak zje wszystko 
Mały rozrabiaka w dniu swoich 2 urodzin - jakoś przed miesiącem robione :)

To mniej więcej tyle :) Potrafi też naśladować głos krowy i świnki - staram się go teraz nauczyć innych zwierząt :)

A piesek jest bardzo irytującym stworzeniem. Jess zawsze zabiera nam piłki jak gramy na podwórku i musimy za nią biegać, żeby dostać je z powrotem. Przebywając z Jess dochodzę do wniosku, że nie chcę mieć psa ;)

poniedziałek, 2 lipca 2012

Ciągle pada...

A w Irlandii ciągle pada - oszaleć idzie... W sobotę miałam troszkę szczęścia, bo udało mi się w przerwie pomiędzy kolejnymi ulewami wyrwać na krótki spacer.

UPS! Zaraz będzie padać...



Celem mojego spaceru był krzyż upamiętniający wydarzenia z 1798roku.
Oczywiście w momencie robienia zdjęć zaczęło świecić słońce - typical ;)
A jak już jesteśmy przy krzyżach to taki oto krzyż (Mullens Cross) stoi dosłownie 2minuty od miejsca gdzie mieszkam - w tamtym roku krzyża nie było, ale go przywrócili :)


Sobota minęło baaardzo szybko, a w niedzielę Emma mnie poprosiła, żebym została z dzieciakami podczas gdy oni z Derekiem poszli do pubu na mecz, bo grała drużyna z Navan. Siedziałam z dzieciakami jakoś 4h podczas których poszliśmy między innymi na spacer. Nie był to nasz szczęśliwy dzień, bo Kathy akurat wychodziła więc byliśmy u niej może z 15minut. Ailish (siostra mamy Dereka, nie mam pojęcia jak się pisze jej imię) była w trakcie przygotowania do wyjścia więc nie zawracałam jej głowy, ale powiedziała, że mam ją odwiedzić w tygodniu :)

Po powrocie Emma zrobiła obiad do którego podała czerwone wino. I tym razem piłam tylko z Emmą - okazało się, że Derek w piątek wypił 12 puszek Heinekena (nie zwróciłam uwagi czy to standardowe puszki) i potem się źle czuł więc nawet będąc w pubie nic nie pił ;) Podczas picia winka z Emmą opróżniłyśmy 2 butelki plotkując dosłownie o wszystkim, potem obejrzałam z nimi mecz (brawo Hiszpania!) i poszłam do siebie - zmęczona jak nie wiem co. Picie jest męczące hahaha ;)

Od dzisiaj Caoimhe ma summer camp więc od 10 do 14tej jestem tylko z małym. Rano oczywiście była awantura o zmianę pieluszki, ale udało mi się to szybko opanować, a potem w sumie się dobrze bawiliśmy we dwójkę.

Tak właśnie ma spać Michael pod czujnym okiem Kasi ;)
Niestety nie udało się położyć małego spać, bo w ogóle nie był zmęczony czego efekty były potem doskonale widoczne... Miałam dzisiaj odebrać Caoimhe z obozu (spacerkiem do szkoły idzie się 15 minut), ale niestety deszcz pokrzyżował moje plany więc Kathy ją podwiozła. Jak troszkę się rozjaśniło to wyszłam z dzieciakami na dwór i zaczęła się tragedia - Caoimhe wpadła w szał, bo nie potrafiła odbić piłki 20 razy (wczoraj robiła ciągle koło 30) więc jak to ma w zwyczaju wkurzyła się i wpadła w histerię - wtedy płacze jak szalona, dosłownie nie może złapać oddechu. Nawet za nią nie pobiegłam, bo to i tak byłoby bez sensu. No i oczywiście w tym momencie wróciła Emma - na szczęście ona wie jaka Caoimhe potrafi być i ją zaczęła uspokajać, a ja w tym momencie bawiłam się z małym na dworze.

Ledwo Caoimhe wyszła na dwór znów wpadła w histerię, bo Michael zajął jej miejsce (na podwórku jest tylko jeden leżak) - ona jest czasami niemożliwa... Potem jak grzecznie bawiła się u siebie w pokoju to dla odmiany Michael zaczął szaleć - tak jak mówiłam zmęczenie obojgu dało się we znaki. Zaraz po obiedzie Michael zasnął przy jedzeniu lodów - jutro muszę go bardziej wymęczyć do południa, żeby trochę podrzemał, bo potem jest niemożliwy.