czwartek, 30 sierpnia 2012

Mój pierwszy raz… jako au pair!


Jako, że wizyta w Castlebar zbliża się wielkimi krokami postanowiłam przybliżyć Wam nieco moją pierwszą rodzinkę i pierwszy wyjazd.

Podczas poszukiwania pracy jako summer au pair w 2010 roku w pewnym momencie miałam do wyboru kilka rodzinek i co by praca nie była zbyt prosta zdecydowałam się na rodzinkę z czwórką dzieci. Do teraz pamiętam ten stres jaki odczuwałam w samolocie (mój pierwszy lot!) i później kiedy to musiałam przedostać się z lotniska na dworzec, a później wsiąść w odpowiedni pociąg, który miał mnie zawieść do Castlebar. O dziwo wszystko poszło bez problemów, udało mi się nawet nie przespać docelowej stacji! Rodzinka w składzie: Anne, Aisling i Darragh czekała na mnie na dworcu i po krótkim przedstawieniu wspólnie doszliśmy do wniosku, że Kasia to imię niezwykle trudne i ciężkie do wymówienia więc zostałam przechrzczona i zyskałam nowe imię – Kate. Jak kiedyś bawiąc się z Laoise wspomniałam jej, że mam na imię Kasia to mała tylko na mnie dziwnie popatrzyła i ze śmiechem stwierdziła „You’re not Kasia. You’re Kate!”. 
Laoise! <3
 Jako, że przybyłam do Irlandii pod koniec maja (dzień po ustnej maturze z Polskiego) to trójka starszych dzieci czyli Maeve (lat 10), Darragh (lat 8) i Aisling (lat 6) wciąż chodziła do szkoły więc moim głównym obowiązkiem była opieka nad Laoise (lat 2 i 2 miesiące). Do tej pory nie spotkałam żadnego dziecka tak wygadanego jak Laoise – zasobem słownictwa zawstydziłaby niejednego trzylatka! Jak wyjeżdżałam z Irlandii Laoise miała 2 latka i 5 miesięcy, a potrafiła liczyć do 5, śpiewać piosenkę „Twinkle, twinkle” czy „A, b, c”, rozróżniała podstawowe kolory (z jednym wyjątkiem: -„Laoise what is the color of sky?” –„Princess!”) i mówiła bardzo dużo. To pewnie zasługa starszego rodzeństwa. Czas spędzony z Laoise wspominam bardzo miło, bo mała była niezwykle urocza i pokochałam ją już po kilku dniach, tym ciężej było mi ją zostawić, że ona nie rozumiała, że wracam do domu. Kiedy pewnego razu pod koniec mojego pobytu w Castlebar wspomniałam jej, że niedługo muszę wracać do domu usłyszałam w odpowiedzi „Kate this is you home”. Nawet jak wyjechałam to mała nie do końca rozumiała gdzie jestem, oto co ponad miesiąc po powrocie napisała mi w mailu hostka: „If I ask her 'Where did Kate go?', she says 'Gone to the library'… I asked her another day 'where did kate go?' and this time she said you were gone to tesco!“ – I o ilę bibliotekę potrafię zrozumieć, bo spędzałam tam sporo czasu o tyle wizja spędzenia całego miesiąca w Tesco wydaje mi się dziwaczna! ;)
10letnia Maeve
 Tak jak wspomniałam do połowy czerwca opiekowałam się całą czwórką tylko od 15tej do 18tej przygotowując im obiad, pomagając w odrabianiu zadań domowych i spełniając życzenia dotyczące tego w co się będziemy bawić – zabawy na trampolinie czy berek należały do ulubionych pozycji. Moje pozostałe obowiązki „ograniczały się” do codziennego prasowania (ciuchy należące do wszystkich w tym koszule hosta czy bluzki hostki), sprzątania po posiłkach, utrzymywania pokojów dzieci (3 pokoje), salonu, jadalni, kuchni i łazienek (w tym łazienka w sypialni hostów) w czystości (codzienne odkurzanie, raz w tygodniu mycie podłóg i wytarcie kurzy, wyszorowanie łazienek itp.) co nie było łatwym zadaniem – ktokolwiek próbował utrzymać dom w czystości nawet przy jednym dziecku wie, że jest to praktycznie niewykonalne.   
6letnia Aisling
 Z początku zarabiałam 100euro tygodniowo, ale potem hostka doszła do wniosku, że „jest ze mnie zadowolona, bo jestem super z dziećmi, ale nie jest zadowolona z czystości domu” i moja pensja została zredukowana do 80euro tygodniowo i raz w tygodniu zaczęła nas odwiedzać sprzątaczka (Polka) dzięki czemu nie musiałam już wycierać kurzy czy czyścić łazienek – reszta obowiązków pozostała bez zmian. Sporadyczne babysitingi były dodatkowo płatne w wysokości 20euro. Czasami czułam się trochę oszukana, bo obiecano mi co innego, ale kochałam dzieciaki więc nie narzekałam. Pod koniec czerwca skończyła się szkoła, a dzieciaki nie uczęszczały na żadne summer campy więc codziennie musiałam opiekować się całą czwórką i wykonywać pozostałe obowiązki – nie powiem, że było łatwo, bo były dni kiedy miałam wszystkiego dosyć i odliczałam ile zostało do powrotu… Ale były także dni, kiedy wszystko było super - to głównie zależało od humorów dzieci zwłaszcza 6letniej Aisling, która najbardziej potrafiła zaleźć za skórę. Najstarsza Maeve była bardzo kochana i była moją druga ulubioną osobą tam (po Laoise), z nią zawsze mogłam sobie porozmawiać na trochę poważniejsze tematy niż Peppa Pig czy Dora the exlorer i zawsze z chęcią spędzałam z nią czas nawet po godzinach pracy. Na trzecim miejscu był Darragh – jadąc do Irlandii myślałam, że z nim będą największe problemy… jak to z chłopcem! 
8letni Darragh
Okazało się jednak, że Darragh był w miarę spokojnym dzieckiem i nie sprawiał większych problemów. Najgorsza była Aisling, która za wszelką cenę próbowała odkryć na co może sobie ze mną pozwolić, jednak mimo wszystko ją też lubiłam, a wszystkich starałam się traktować tak samo i sprawiedliwie. Z dzieciakami zazwyczaj bardzo dobrze się dogadywałam i niejednokrotnie słyszałam, że jestem ich najlepszą au pair (szóstą z kolei z tego co pamiętam) co bardzo poprawiało mi humor. Dzień przed wyjazdem jak wszyscy przyszli do mnie do pokoju podziękować i dać prezenty to wszystkie dzieciaki się do mnie przytuliły i zaczęły płakać – oj ciężko było ich opuścić! Jak obiecałam, że przecież ich odwiedzę to usłyszałam tylko od Darragh, że wszystkie au pair im to obiecywały, a jak dotąd żadna ich nie odwiedziła… Postawiłam więc sobie za cel odwiedzić ich jak tylko będę w Irlandii, żeby ich nie zawieść i udało mi się tego dokonać w zeszłym roku! Bardzo się wtedy bałam, że Laoise nie będzie mnie pamiętać, bo przecież była jeszcze malutka jak wyjeżdżałam, ale to ona jako pierwsza zaczęła do mnie biec na stacji krzycząc „Kate, Kate patrz” i pokazując mi zdarte kolano. Ciężar spadł mi wtedy z serca!
Prezent pożegnalny! :)
Nawet po wyjeździe byłam w ciągłym kontakcie z rodzinką poprzez maile, wysyłałam im też kartki świąteczne i urodzinowe, bo nawet jak czasami miałam ciężkie dni to bycie au pair w Castlebar należy do jednych z fajniejszych wspomnień, a Anne i Jack byli zawsze dla mnie bardzo mili.
Wolne wieczory spędzałam często w towarzystwie innych au pair, z których większość wyjechała pod koniec lipca (ja byłam w Castlebar do końca sierpnia), a większości nie udało mi się nawet poznać. Zazwyczaj spotykałam się z Roser (Hiszpanka) i Eleną (Włoszka) dzięki którym poznałam Patricie (z Guatemali) co prowadzi do poznania Annychiary (Włochy), która zapoznała mnie z Noe (Meksykanin) i Marcinem… łańcuszek ten sporo się ciągnie, ale wymienione tutaj osoby są tymi, z którymi mam najwięcej wspomnień i z którymi wciąż jestem w kontakcie. 
Kolaż pożegnalny dla Eleny i Roser
Kolaż dla Patrici
Polsko-Hiszpańsko-Włoska impreza z typowym jedzeniem, impreza pożegnalna, wypady do pubu, gra w darta, karty czy bilard, wypady nad jezioro, pierwszy wyjazd do Dublina z Annachiarą, a potem prawie co weekendowe wyjazdy, imprezy z Marcinem i Noe, poznawanie Dublina rankiem po imprezach, World Culture Festival, zgubiony telefon – pełno mam wspomnień w większości bardzo pozytywnych! Bycie au pair wiązało się wtedy dla mnie z poznawaniem nowych ludzi, polepszaniem języka i wieloma przygodami i gdybym miała cofnąć się w czasie to wybrałam dokładnie tą samą rodzinkę po raz drugi! Bo kocham moje dzieciaczki i przeżyłam wspaniałą przygodę! Zresztą gdybym miała negatywne odczucia to nie zdecydowałabym się być au pair po raz drugi i nie wylądowałabym bym w Navan skąd właśnie piszę! 
Kolaż dla Annychiary

Kolaż dla Noego i Marcina

Więcej nie będę Was zanudzać, bo czasu spędzonego tam nie da się oddać w jednym czy dwóch postach – to jest osobna historia, o której mogłabym opowiadać godzinami! 

wtorek, 28 sierpnia 2012

WItaj szkoło!

To już jutro! Caoimhe wraca do szkoły i przez większość dnia (do 15tej) będę tylko z Michaelem czyli luzik ;) Ale niestety będę musiała też zaczynać pracę wcześniej - ok. 8:30...

Prezent dla Emmy - była bardzo zaskoczona i się ucieszyła :) Stwierdziła, że przecież nie musiałam! :)

Wierzyć mi się nie chce, że już tylko 13 dni :( Ostatnio gdy tylko przemknie mi przez głowę myśl o opuszczeniu Irlandii robi mi się tak strasznie smutno i dziwnie… Nie potrafię sobie wyobrazić powrotu do rzeczywistości, powrotu na studia, nauki, mówienia po Polsku przez cały czas. Co gorsze jak tylko pomyślę o tym, że nie będę już więcej słuchać Michaela wołającego „Kaddy, Kaddy, Kaddy” tylko po to, żeby usłyszeć w odpowiedzi „What Michael?” czuje jakąś dziwną pustkę. Mały przez ostatnie kilka tygodni wkradał się do mojego serca i mogę z całą pewnością powidzieć, że zrealizował zadanie! Zawsze jak go biorę na ręce po przebudzeniu z drzemki mały wtula się we mnie i nie rzadko zasypia ponownie obejmując mnie swoimi małymi rączkami. Innym razem podczas zabawy niechcący (lub specjalnie, bo to też się zdarza) uderzy mnie zbyt mocno, a wtedy ja zaczynam udawać płacz i Michael już biegnie do mnie, żeby mnie przytulić, bo tego go nauczyłam. Mały nauczył się też kilku nowych słów ode mnie, a niektóre przeinacza tak bardzo, że na początku tylko ja potrafiłam go zrozumieć i musiałam tłumaczyć Emmie co mały ma na myśli.

Wczoraj w Navan z cyklu "Michael uśmiechnij się!" ;)
Caoimhe też mi będzie ciężko opuścić – nasze wspólne zabawy, kuchenne rewolucje czy żarty. „Caoimhe guess what?” „What?” „It’s a lovely day!” – ciężko mi się nie uśmiechnąć na to wspomnienie. Caoimhe przez połowę drogi do sklepu pytała się mnie o coś na co już znała odpowiedź więc żeby pokazać jej jak bardzo jest irytująca zaczęłam z nią powyższą rozmowę i powtarzałam przez drugą połowę drogi. Mimo wszystko było bardzo zabawnie – zwłaszcza jak w pewnym momencie zaczął padać deszcz i „it’s a lovely day” było niezbyt trafnym określeniem. 

Wygłupy z Caoimhe na "pikniku" :D
Nie tylko za dzieciakami będę tęsknić, ale też za Emmą, Derekiem, Ailish, Katty i całą dużą rodzinką, którzy sprawili, że poczułam się jak jedna z nich – jak członek rodziny, co było naprawdę niesamowite! Będzie mi brakować codziennych (znaczy w bezdeszczowe dni) spacerków i machania do wszystkich kierowców po drodze, bo tutaj wszyscy zawsze są niesamowicie mili i pozdrawiają Cię z samochodu – coś czego w Polsce nigdy nie doświadczyłam… Irlandia to moja druga ojczyzna to na pewno, a Irlandczycy są bardzo bliscy mojemu sercu i gdybym mogła to bym przywiozła ich trochę do Poznania, żeby zasiedlić rynek – wciąż pamiętam jak zielono, wesoło i magicznie było jak Irlandia grała swoje mecze Euro w Poznaniu.


"Well, I took a stroll on the old long walk
Of a day -I-ay-I-ay
I met a little girl and we stopped to talk
Of a fine soft day -I-ay-I-ay" 

"Galway Girl" czyli piosenka, którą ciągle ostatnio nucę :)

sobota, 25 sierpnia 2012

32h z potworkami = zmęczona au pair! :)

No i mamy kolejny weekend - wierzyć mi się nie chce jak ten tydzień szybko zleciał. Niech ktoś w końcu zatrzyma czas! ;)

Muszę się pochwalić, że przeżyłam 32h z potworkami i... wcale nie było tak źle! Zaczęło się od 9tej w środę (Emma z Derekiem pojechali z rana) i do 17tej był to praktycznie normalny dzień. Normalny dzień = dużo deszczu ostatnio więc żeby mi się Caoimhe nie zanudziła na śmierć postanowiłam zrobić z nią ciasteczka (przepis tutaj). Pomysł okazał się genialny, bo mała miała wielką frajdę z wałkowania ciasta - tak, tak Emma po naszym ostatnim pieczeniu kupiła wałek! :)


Najbardziej bałam się tego co będzie po obiedzie, bo ileż można się bawić w te same zabawy, jednak Caoimhe zgodziła się obejrzeć coś na dvd dając mi chwilę spokoju. W zasadzie czas zleciał nam na czytaniu książek i oglądaniu tv kiedy ze zdziwieniem zauważyłam, że wybiła 20sta. Położyłam małego spać w jego malutkim łóżku i o dziwo obyło się bez problemów - standartowo tak jak podczas usypania go do drzemki musiałam z nim posiedzieć jakieś 10minut i po kłopocie. Później będąc kochaną au pair pozwoliłam Caoimhe posiedzieć ze mną do 22giej (zazwyczaj chodzi spac o 21ej) i po kilku prośbach zgodziłam się na spanie z nią.


Sleepy head - Michael zawsze się śmieje jak to tak nazywam jak się przebudzi z drzemki :)
Zupełnie z głowy mi wyleciało, że pracę będę musiała zacząć wcześniej niż 9ta i położyłam się spać dopiero po północy - błąd! Jeszcze większym błędem było zgodzenie się spać z Caoimhe, bo mała strasznie się rozpychała i przez pierwsze dwie godziny w ogóle nie zmrużyłam oka. Około 4tej obudziłam się na brzegu łóźka i postanowiłam się przenieśc gdzieś indziej.  Po dosłwonie 5minutach snu (w końcu sama w wygodnym łóżku!), a przynajmniej tak mi się wydawało, obudził mnie płacz Michaela. Kompletnie nieptrzyomna odnotowałam, ze jest 6ta rano i poszłam sprawdzić co jest nie tak. Okazało się, że mały jest cały mokry więc zeszłam z nim na dół, żeby go przebrać - najlepsze jest to, że jak tylko wzięłam Michaela na ręcę to on zasnął. Obudził się jak chciałam go położyć z powrotem do łóżka i zaczął płakać więc położyłam go ze mną - młody się tylko uśmiechnął, zabrał mi jaśka i uznał, że chce sok. Kompletnie się rozbudziłam po tych wędrówkach i znowu nie mogłam zasnąć. W sumie dużo snu nie straciłam, bo mały obudził się znowu o 7:30 i zmusił mnie do wstania - toż to środek nocy! Po wypiciu dwóch kaw zaczęłam jakoś funkcjonować, ale powiem Wam, że czwartek był ciężkim dniem, bo byłam mega zmęczona. Emma z Derekiem wrócili po 17tej i mój najdłuższy pracujący dzień dobiegł wtedy końca. Z radością odryłam, że uwielbiam moje łóżko i mój domek! :) Następny babysiting 6 września, ale nie wiem czy Emma z Derekiem wrócą rano do domu czy nie - we'll see!

W ogóle w piątek wpadła z wizytą Katty i spytała czy chcemy ją odwiedzić więc spędziliśmy miłą godzinkę z nią. W jakiś dziwny sposób dla Michaela zabawki które ma Katty są ciekawsze niż te które on ma w domu hahaha ;) Jak już wychodziliśmy Katty dała mi 20euro mówiąc, żebym kupiła sobie coś miłego jak pojadę za tydzień do Castlebar - moich odmów nie przyjmowała, po którymś razie stwierdzając, że mam być cicho i koniec. Ok-ej... W dalszym ciągu mi głupio i w zasadzie poczułam się jak z własną babcią ;)

A dzisiaj mam leniwy weekend wypełniony sprzątaniem i prasowaniem własnych rzeczy (tak dla odmiany! ;)). Po 14tej pojechałam do Navan i... kupiłam sobie aparat! :) Oto kilka zdjęć zrobionych moją nową zabawką!

Polski sklep w Navan! :)

Centrum handlowe czyli widok rzadko spotykany w miejscowościach wielkości Navan.
Sklep, który uwielbiam - eason! Odpowiednik naszego Empiku :)
Mój nowy aparacik! <3

W Navan kupiłam też prezent dla Emmy z okazji jej jutrzejszych urodzin - kartkę urodzinową, ptasie mleczko i breloczek z jej datą urodzenia - potem wrzucę zdjęcia, bo mam wszystko u mnie w domku. :)

wtorek, 21 sierpnia 2012

Tell me why I don't like Mondays

Zawsze w poniedziałki ta piosenka chodzi mi po głowie ;) Ale ten poniedziałek nie był na szczęście taki zły choć zaczął się tragicznie! Ok. 9tej pojawiłam się w głównym domu, żeby za chwilę stawić czoło płaczącej i wrzeszczącej Caoimhe (afera o to, że jakaś strona jej nie działa), której Michael dzielnie dotrzymywał towarzystwa. Po niecałych 15 minutach miałam dość więc dałam im śniadanie i zabrałam się za codzienne sprzątanko. Jak już naprawdę nie miałam nic do roboty na dół zeszła Emma i ogłosiła, że zabiera Michael'a ze sobą, bo mały nie jest w zbyt dobrym nastroju - hura! Zostałam sama z Caoimhe, która akurat zaczęła oglądać jakiś film więc miałam spokój! :)

Po powrocie Emmy i Michael'a pojechaliśmy na krótką wycieczkę do Slane. Odwiedziliśmy Hill of Slane - pagórek, na którym św. Patryk w 433 r. zapalił znicz paschalny, symbolicznie zapoczątkowujący w Irlandii chrześcijaństwo i założył kościół. Dziś są to ruiny kościoła  z XVI wieku.






Dzisiaj mega spokojny i zarazem baaaaardzo nudny dzień z samą Caoimhe, bo mały w żłobku. Naprawdę dawno się tak nudziłam, ale zwalam winę na pogodę, bo cały dzień praktycznie lało jak z cebra, od czasu do czasu zdarzał się grad i burze.

Deszcz pada, deszcz pada - nie sposób oddać tego na zdjęciu!
Sklep w centrum wioski (ok. 2km ode mnie) - jedyne miejsce gdzie Caoimhe zgadza się chodzić na spacerki, bo zawsze kupujemy lody i robimy "piknik" ;)

Jutro czeka mnie bardzo ciężki dzień i... noc! Emma z Derekiem jadą na 1dniowe wakacje do hotelu (z okazji Emmy urodzin), a ja zostaję sama z potworkami. Nigdy nie miałam z nimi babysitingów, ale jestem pełna optymizmu, że dzieciaki będą grzeczne i mnie nie zamęczą ;)

Nie mogę uwierzyć, że jeszcze tylko 20dni! Jak ten czas szybko leci! Wczoraj był równo miesiąc do poprawki z ean-ów więc zaczęłam się uczyć. Do statystyki zostały równo 3tygodnie od dziś - aaaaaa!

Uczę się, a co! :)

niedziela, 19 sierpnia 2012

When I die Dublin will be written in my heart.

When I die Dublin will be written in my heart. James Joyce

Pięknie powiedziane! :) I doskonale odzwierciedla moje uczucia - kocham Dublin! Kocham Dublin od pierwszego pobytu (lipcowy wieczór 2010 roku - kiedy to było!) i każda wizyta w stolicy Irlandii wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Dublin ma w sobie coś magicznego, cudowną atmosferę i tłumy turystów krążących po Temple Bar i O'Connellu.

Szpilka na O'Connel Street


W ten weekend wybrałam się do Dublina w sobotę rano na zakupy. Miałam plan, żeby porobić trochę zdjęć miejsc, które zawsze odwiedzam jak jestem w Dublinie, ale karta pamięci odmówiła mi posłuszeństwa i już w ogóle nie działa więc od teraz zdjęcia będą tylko z telefonu lub z internetu :( W każdym razie zawsze będąc w Dublinie odwiedzam mój ukochany sklep z pamiątkami - Carrolls. Dlaczego? Bo uwielbiam te wszystkie duperelki, które tam sprzedają i w tych sklepach panuje cudowna atmosfera, a puszczana z głośniczków Irlandzka muzyczka zawsze poprawia mi humor :)

Carroll's <3

Kolejny stały punkt moich wizyt to Polskie sklepy - w końcu trzeba kupić Caoimhe Polską czekoladę i Kubusia dla mnie - mniam, mniam! W Dublinie jest pełno Polskich sklepów takich jak Polonez, Kasztanek, Mróz itp.


Zawsze też idę na spacerek brzegiem Liffey, O'Connellem czy do parku St. Steven's Green. Tak właśnie zrobiłam w sobotę - położyłam się na trawie i czytałam książkę (której akcja dzieje się w Irlandii więc super się czyta!) rozkoszując się słońcem :)

Jak już zrobiło się późno wróciłam do hostelu gdzie spotkałam się z Olą, a następnie poszłyśmy na spotkanie z Angelą i Dominiką. Dziewczyny okazały się być szalonymi imprezowiczkami, więc po kilku piwach przeniosłyśmy się do M-Club'u spotkać się ze znajomymi Dominiki. Było CU-DO-WNIE! :) Dawno się tak dobrze nie bawiłam, choć uśmiechanie się do wszystkich może być niebezpieczne! :D Aczkolwiek pięknym uśmiechem (hahaha) zarobiłam darmowe piwo co tylko wprawiło mnie w jeszcze lepszy nastrój! Jestem pełna pozytywnych wspomnień: dziewczyny dziękuję bardzo za ten wieczór!

A dzisiaj z Olą wybrałyśmy się do Howth - plan zakładał pojechanie do Howth ok. 10:30, ale zanim się ogarnęłyśmy wybiła 15ta ;) Howth jest bardzo piękną nadmorską miejscowością i cieszę się, że zdecydowałyśmy się tam pojechać! Potem 2h powrót z Dublina i w końcu jestem w domu gdzie Caoimhe z Michaelem krzyczą i płaczą co chwila przez co kompletnie nie mogę się skupić na pisaniu i marzę tylko o tym, żeby pójść do mnie do domku i rozkoszować się ciszą i spokojem :) Tak więc do usłyszenia!



czwartek, 16 sierpnia 2012

Obowiązki au pair

Ależ dziwny tydzień mam! Nie chce mi się wierzyć, że już czwartek, bo dni jakoś tak szybciutko płyną. W poniedziałek wyjątkowo była praca od 9tej do 20tej, ale byłam tylko z Michaelem, bo reszta pojechała do dentysty. W związku z tym długim dniem Michael poszedł do żłobka we wtorek dzięki czemu miałam czas dla Caoimhe - tym razem nic nie pichciłyśmy, ale zajęłyśmy się sztuką. Oto efekty:


Pudełeczko na biżuterię jest dla Caoimhe, ale ramka jest moja - zamierzam sobie wywołać jakieś zdjęcie dzieciaczków ze mną :)
W środę znowu połowa dnia bez Caoimhe, która poszła do lekarza - jako, że musieli jej pobrać krew dwukrotnie dostała od szpitala maskotkę - nie do uwierzenia w Polsce! Maskotka kurczaka nosi imię Izzy - ciekawe kto wybierał ;)

Dzisiaj dla odmiany Caoimhe z Emmą pojechały na koncert Jedward (Boże! Nie wierzę, że oni są w moim wieku :o). Pojechały dzisiaj koło południa w związku z czym byłam tylko z małym i wracają jutro koło południa - oh nie będę musiała zacząć pracę wyjątkowo o 8mej... Już wiem, że będzie mi ciężko wstać tak wcześnie ;)

John + Edward = Jedward
A na koniec przedstawiam Wam moją listę obowiązków! :)

Codzienne rzeczy:
Coco pops - czyli codzienne śniadanie Caoimhe
  • Zrobić śniadanie dzieciakom
  • Poodkurzać na dole, ogarnąć kuchnię i playroom
  • Przygotować lunch
  • Przełożyć pranie z pralki do suszarki + posortować pranie 
  • Opróżnić zmywarkę jeśli akurat ktoś ją kiedyś w końcu włączył
  • Opieka nad dziećmi czyli głównie zabawa przez większość czasu! :)
Pranie do posortowania - co by tu zrobić, żeby nie musieć zbyt wiele prasować?
Czas opróżnić zmywarkę - w zasadzie raz na 4/5 dni
Daleko nie mam, żeby przełożyć pranie z pralki do suszarki ;)
Bo fasolkę w Irlandii je się na śniadanie, lunch i obiad - w tym przypadku jest to lunch dla Michaela :)
Raz w tygodniu:
Prasu, prasu - czyli coś czego nie cierpię!
  • Umyć podłogi na dole i u Caoimhe w pokoju
  • Wyprasować rzeczy dzieciaków, które uzbierały się przez cały tydzień
  • Wytrzeć kurze w salonie
  • Ogarnięcie pokoju Caoimhe + raz na 2tygodnie zmiana pościeli Caoimhe i Michaela

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Belfast, Belfast


Kojarzycie piosenkę Boney M „Belfast”? Mi zawsze chodzi po głowie refren jak myślę o Belfaście… gdzie spędziłam razem z Olą (http://olasiawirlandii.blogspot.com/) ostatni weekend. Powiem Wam, że ciężko było wstać w sobotę o 7 rano – toż to zbrodnia w biały dzień! ;) Zwłaszcza, że w piątek z okazji ślicznej pogody mieliśmy bbq i wypiłam z Emmą o jednego drinka za dużo – podróż autobusem z wioski do Navan, a potem z Navan do Dublina nie należała do najprzyjemniejszych… Ale potem było już tylko lepiej :)

Spotkałyśmy się z Olą na busarasie skąd następnie udałyśmy się spacerkiem na dworzec Dublin Conolly – pociąg do Belfastu miałyśmy o 11tej i równo po 2h 15min byłyśmy na miejscu. Belfast jest stolicą Irlandii Północnej, która to leży w Wielkiej Brytanii – w sumie nie czułam, żebym była w Wielkiej Brytanii, bo przecież wciąż byłam na tej samej wyspie, ale o dziwo nie czułam się też jak w Irlandii. Z „Belfastdzkiego” (trudne słowo! :D) dworca, który bardzo przypominał lotnisko w Dublinie wyruszyłyśmy na poszukiwanie hostelu – o dziwo udało nam się nie zgubić! Nasz hostel okazał się być bardzo specyficzny  (pierwszy raz spotkałam się z dzwonkiem do drzwi w hostelu), ale nie można zbyt wiele wymagać od najtańszego hostelu jaki udało nam się znaleźć w mieście. :) Zostawiłyśmy nasze bagaże na jeszcze nie posprzątanych łóżkach i wyruszyłyśmy zwiedzać!
Naszym pierwszym celem była St Anne’s Cathedral (która znajdowała się bardzo blisko hostelu). 


Nie należę do fanów zwiedzania kościołów i katedr, ale bardzo podobał mi się plac przed katedrą pełen cytatów sławnych Irlandzkich pisarzy. 


Po dokładnym obejrzeniu katedry udałyśmy się do Queen’s University, po drodze minęłyśmy City Hall, gdzie Jezus rozdawał darmową kawę, herbatę i babeczki – takie rzeczy tylko w Belfaście ;) 

Darmowa babeczka od Jezusa była trochę za słona jak na mój gust! ;)
Quenn’s University okazało się bardzo uroczym budynkiem położonym niedaleko ogrodów botanicznych które oczywiście też odwiedziłyśmy, a co! :) 

Wracając z uniwersytetu zahaczyłyśmy jeszcze raz o City Hall, gdzie odbywa się wystawa… naturalnych rozmiarów krów! (Ciekawostka: od 1999 krowy te podróżują po całym świecie. Zaczęły w Chicago i jak na razie odwiedziły 70 miast – zapraszam krowy do Polski! :D).

Please do not seat on me! - powiedziała krowa ;)
City Hall z kółkami olimpijskimi i Brytyjską flagą
 Po zapoznaniu się ze wszystkimi krówkami wyruszyłyśmy do Titanic Quarter – nie wiem czy wiecie, ale słynny Titanic został zbudowany właśnie w Belfaście! Niestety nie udało nam się odwiedzić muzeum, bo wszystkie bilety były już wyprzedane, ale zawsze możemy się pochwalić, że byłyśmy w miejscu gdzie zbudowano Titanica! :)


W zasadzie po kilkugodzinnym spacerku mogłyśmy się pochwalić, że zobaczyłyśmy wszystko co się dało w Belfaście – jeśli ktoś z Was wybiera się do Belfastu to wszem i wobec ogłaszam, że 1 dzień to wystarczająco dużo czasu, żeby zwiedzić to maleńkie miasto! :)

Wieczorem był czas na odpoczynek co w naszym wypadku oznacza długie spacerki do pubu czy do 24h Tesco – w sobotę razem z Olą zrobiłyśmy 35 448 kroków i spaliłyśmy 1920 kcal więc bez wyrzutów mogłyśmy napić się Stelli. Po dwóch Stellach Ble, do których dosypują środka nasennego poszłyśmy grzecznie spać :)

Piwo za 4 Funty! :o
Stella Ble (znane też jako Stella Artois :D)
Plan na niedzielę był taki, żeby pochodzić po sklepach, ale po pierwsze pogoda niezbyt dopisała, a po drugie… wszystkie sklepy w Belfaście w niedzielę są otwarte dopiero od 13tej! I znów „takie rzeczy to tylko w Belfaście!”. Jakoś dotrwałyśmy do naszego pociągu i o 17.15 wylądowałyśmy w naszym kochanym Dublinie! :)

Ogólnie Belfast jest specyficznym miejscem – nie sądziłam, że to miasto jest takie małe! Za każdym razem patrząc na mapę dziwiłam się jak blisko jest z jednego punktu do drugiego.  Belfast w porównaniu z Dublinem, Galway czy innymi miastami jest bardzo cichy i spokojny i nie ma w nim zbyt wielu turystów co mi się wcale nie podobało – zdecydowanie bardziej odpowiada mi atmosfera jaka panuje w Dublinie. Czy poleciłabym komuś wycieczkę do Belfastu? Hmm… myślę, że tak, ale tylko taką 1dniową :) Moja wycieczka była bardzo udana, bo nie byłam sama, a towarzyszyła mi bardzo fajna i miła osoba jaką okazała się być Ola – z początku śmiesznie mi się rozmawiało po Polsku (tak dawno tego nie robiłam, że co chwila łapałam się na tym, że przez przypadek wtrącałam jakieś Angielskie słowa) i dziwnie jest spotkać się z osobą, którą po części zna się z czytania jej bloga! :D Jednak jest to dziwnie w pozytywny sposób! 

Ola dziękuję jeszcze raz za fajną wycieczkę, ale kasy za mleko Ci nie oddam! :D I pamiętaj litrowe Karpaki to jest to! :)